Zawsze
uważałem, że człowiek powinien dążyć do bycia idealnym. Nie tylko dążyć, ale
także to osiągnąć. Każdy przecież chciałby nie popełniać błędów, być
doskonałym. Każda, nawet najmniejsza porażka była powodem załamań, obniżenia
własnej wartości, była po prostu niedopuszczalną i destrukcyjną katastrofą.
Potrafiłem rozpamiętywać bezsensownie całymi tygodniami a moje jedyne myśli
brzmiały „Dlaczego tego nie przewidziałem? Przecież temu dało radę zapobiec.
Dlaczego byłem taki głupi. Nie nadaję się do tego”. Z biegiem czasu zobaczyłem,
że było to bezproduktywne, demotywujące i zupełnie niepotrzebne.
Za
każdym razem udawało mi się jednak podnosić. Nie dlatego, że potrafiłem, ale
dlatego że miałem najlepsze zabezpieczenie na świecie, które były moimi pasami
bezpieczeństwa i nieraz poduszką powietrzną podczas życiowych wypadków.
Relacje. Rodzinę oraz oddanych przyjaciół. Niektórzy mnie kopali mówiąc, „Hej,
podnoś się! I po co tak leżysz?”, inni brali za rękę, podnosili i pomagali iść,
ale wszyscy kierowali do mnie nieprawdopodobne ilości dobrej energii, która
pozwalała wstawać. Moje nastawienie z czasem się zmieniło. Oczywiście wymagało
to, podliczając teraz, nawet setek godzin przegadanych ze specjalistami,
coachami, moimi mentorami i autorytetami. Choćby przecież klasyk Roberta
Kiyosaki, w którym napisał, że warto robić interesy z ludźmi, który mają na
swoim koncie chociaż jedną porażkę, których firma upadła czy też stracili dobrą
posadę. Dlaczego? Bo potrafią się podnieść. Bo gdy przyjdzie porażka usiądą,
pomyślą co dalej i zaczną działać, a następnie wyciągną wnioski i pójdą krok
dalej.
Nie
była i nie jest to tak naprawdę żadna nowość. W Polsce to zjawisko zostało
nazwane jeszcze w latach 50 mianem rezyliencji (z łac. resilience), chociaż wtedy odnoszono je głównie do osób, które
doświadczyły w swoim życiu ciężkiej traumy. Na przełomie lat 80 i 90 jednak
zaczęto przenosić to także na grunt rozwoju osobistego. Badania osób z ciężkich
środowisk, rodzin patologicznych czy po ciężkich przejściach pokazały dwie
rzeczy. Po pierwsze, że jest to bardzo ryzykowne. Bardzo duża część badanych
przejmowała patologiczne zachowania rodziców, „nasiąkała” złością czy przemocą
i dołączała do grona swoich poprzedników. Około 15% badanych przypadków
pokazywało zupełnie przeciwny biegun. Osiągali spektakularne sukcesy, tworzyli
naprawdę szczęśliwe rodziny, nierzadko próbowali potem pomagać innym,
przekazując nauki, które wyciągnęli z tych doświadczeń.
Rezyliencję
definiuje się w skrócie jako „zdolność do regeneracji po urazach psychicznych”,
choć podkreślam, że jest to bardzo uproszczona definicja. Na jednej z
internetowych encyklopedii znalazłem także bardzo ciekawe dopełnienie tej
definicji: „Rezyliencja (…) zachodzi tylko w momencie gdy człowiek wyzbywa się
uporu”. Ugodowość jest dla mnie podstawą. Nie ma sensu się przejmować w sposób
jaki to opisałem na swoim przykładzie, bo nie przynosi to żadnych efektów, a
przynajmniej jeżeli chodzi o pozytywne efekty. Nie potrafię określić tego
lepiej niż teolog Reinhold Niebuhr:
„Boże, daj nam pokorę, byśmy przyjęli w pokoju to, czego zmienić nie
możemy, daj nam odwagę, aby zmienić to, co powinno być zmienione, i daj nam
mądrość, abyśmy umieli odróżnić jedno od drugiego.”
Jedyne, czego brakuje mi w tym opisie to wyciąganie wniosków
na przyszłość. Po to są przecież błędy – aby ciągle uczyć się czegoś nowego i
iść do przodu, bo „sukces to przechodzenie od porażki do porażki, bez utraty
entuzjazmu” (W. Churchill)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz